Głos kobiet – inspiracje

 Anija Miłuńska

BAŚŃ O GŁOSIE

Było sobie Jezioro, szczęśliwe w swych własnych brzegach, wesołe i spokojne, maleńkie jezioro, w którym odbijało się ogromne niebo. Nikt już nie pamięta, jak czysty miało głos, jak pięknie śpiewało, jak wysoko głosem swym jasnym wzlatywać umiało – ptakiem podniebnym, ptakiem radosnym, ptakiem na skrzydłach białych i mocnych. Wysoko, nie nisko, jawnie i czysto – tak właśnie śpiewało. Kiedy świeciło Słońce śpiewało ptakiem złocistym, kiedy zaś przychodziła Babcia Księżyc, wtedy ptakiem srebrzystym.

Babcia nigdy się nie spieszyła, pluskała się w Jeziorze godzinami, tańczyła od brzegu do brzegu łaskocząc przy tym i pobudzając do śmiechu. A trzeba ci wiedzieć, że Jezioro skore było do śmiechu, niewiele mu było potrzeba, żeby zaśmiewać się do łez. Jeszcze mniej, żeby zatańczyć: lekko, leciuteńko, żadnych gwałtownych ruchów, nawet w czasie największej wichury nie traciło swego subtelnego, swego srebrzystego, księżycowego rytmu.
Ale to było dawno, dawno temu, jeszcze przed czasem wielkiego kamienia. Skąd on się wziął, tego nikomu nie zdradził, dlaczego tu właśnie zamieszkał, tego nigdy nie wyjawił, trwał w swym milczeniu, niczym przysłowiowy głaz, którym w istocie swej był: ogromnym, owalnym, gładkim i bezmownym. Wypełnił sobą całe Jezioro przygniatając je swym ciężarem. Jezioro ledwo oddychało, o śpiewaniu nie było nawet mowy. I tak właśnie głos został przygnieciony, pod wielkim głazem uwięziony.
Zszarzało Jezioro, posmutniało, powagi kamiennej się nabawiło, z której nikt leczyć nie potrafi, powagą się utwardziło, nie śmiało już w niebo patrzeć. Rzęsą wodną, tatarakiem wonnym, liliami białymi porosło, aż całkiem się pod zielenią schowało, aż całkiem zamilkło, wraz z głazem milczało.
Ptaku wodny, ptaku pradawny, gdzie jesteś? – tak nawoływał wiatr niepocieszony. Chodź, potańczymy razem pod słońcem gorącym, pod niebem wiecznym, Babci Księżyc na przywitanie. Ale głos milczał, pieśnią żadną nie odpowiadał.
I tak mijały lata. Lata bezgłośne, lata bez pieśni, lata powagi. Nikt nie pamiętał już śpiewającego Jeziora, nikt nie uwierzyłby nawet, że tutaj, gdzie szumią tylko szuwary tańczyła kiedyś Babcia Księżyc mocząc swoje srebrne sukienki w niewidocznej dziś toni. Tak mijały lata przygniecione ciężarem, na który też nikt nie zwracał uwagi, bo wszyscy byli przekonani, że był tu od zawsze, ze nieodłączny jest od życia, o którym nauczyli się myśleć, że takie właśnie być powinno: ciężkie i twarde, jak kamień.
Aż nadszedł ten dzień, który długo nie chciał nadejść, dzień, w którym kobieta powróciła z dalekiej wędrówki. Gdzie wędrowała, o tym sama tylko wiedziała, czy znalazła to, czego szukała, o tym ani słowa nie rzekła. Jedno jest pewne: ledwo powróciła, od razu poczuła w swej piersi ten wielki ciężar, ten właśnie, który pochyla plecy i nie pozwala patrzeć w niebo.
Jaka kobieta? – zapytasz. Nie inna, tylko ta sama, w której ciele zagłębiło się Jezioro. Czyżbyś nie wiedziała, ze wszystkie jeziora i strugi, wszystkie rzeki małe i duże mają swój początek w ciele kobiety? To z niej wypływają i do świata płyną. Tak było zawsze i tak już będzie, nikt tego zmienić nie może, nawet jeśli kamień wielki, głaz najtwardszy do wody wrzuci, nawet wtedy źródła zdusić nie zdoła.
Ach, kobieto, która w swej piersi wielki ciężar czujesz, co ty z nim zrobisz teraz, kiedy już w domu jesteś i udawać dłużej nie możesz, że nie czujesz tego, co czujesz? Co ty z nim teraz zrobisz?
Zamyśliła się kobieta, w sobie samej zagłębiła i tak do siebie rzekła: pójdę do Matki, zapytam się, pójdę do Babki, dowiem się. Jak rzekła, tak też uczyniła. Na brzuchu Matki, wielkim i ciepłym, wnet się położyła i o radę prosi. Ale Matka milczy, słowem żadnym nie odpowiada. Zrozumiała kobieta, że w odpowiedzi ciszę dostała, dar taki cenny, dar niewyczerpany, jakiego się nawet spodziewać nie mogła. Otwiera kobieta swe serce, aby dar przyjąć, głowę otwiera, uszy natęża i cóż słyszy? Pieśń nieustanną, pieśń przeogromną z wielu maleńkich pieśni splecioną. Z pieśni, piosenek, pioseneczek, które Ziemia bezustannie poprzez swe skrzydlate dzieci wyśpiewuje.
A przez mnie? Przeze mnie też kiedyś śpiewała, kiedy jeszcze głos swój własny miałam, kiedy jeszcze nie oddałam go nikomu. Przypomina kobieta to, co dawno zapomniała, nie słowami, a obrazem, nie myślami, lecz tęsknotą wraca tam, gdzie głos swój zagubiła, w czasie dawnym zostawiła. Zobaczyła wreszcie, gdzie on został uwięziony, jakim głazem przygnieciony. Wielki ten kamień, myśli kobieta, ale ja przecież większa jestem, mocny on, ale moja tęsknota mocniejsza. Poszła kobieta przez swą tęsknotę prowadzona, w noc ciemną poszła, Babkę Księżycową o radę prosić. Zapomniała, że w czas nowiu nie pokazuje nigdy Babka swej twarzy, welonem czarnym ją zasłania, w ciemności pogrążona, ze śmiercią ma spotkanie.
Zrozumiała kobieta odpowiedź, od ciemności przyjęła zaproszenie, gotowa zażyć śmierci jako lekarstwa. To, co dobre było dla Babki, nie mogło wnuczce zaszkodzić. Dotknęła swego brzucha i poczuła, jak bardzo jest już gotowy, jak dobrze do umierania przygotowany. Nie mogła się wprost doczekać, kiedy da jej znak. Ale znak nie nadchodził, krew miesięczna nie płynęła, drogi do ciemności przed kobietą nie otwierała. Cóż to jest? – pytała siebie samą – co we mnie broni się przed umieraniem, przeminąć nie chce, krew zatrzymuje, ze zgodą moją nie pogodzone? Cóż to może być?
Zamyśliła się kobieta, w sobie samej zagłębiła, w siebie samą głębiej jeszcze weszła, aż do tego miejsca, którego zobaczyć nie mogła, bo skryte było w ciemności. Tam właśnie miało swoje mieszkanie, tam, gdzie przyjmujące przyjmowanie. Zbudowane było z najdelikatniejszej delikatności, z najczulszej czułości, otwarte i miękkie, nie miało żadnych kantów, ani nawet brzegów, otwarte z każdej strony, podatne na wszystko, przyjmujące każdego. Na całym świecie nie ma nic bardziej bezbronnego od tego miejsca, tak ufnie otwartego, tak otwarcie ufnego. Nie zmieniło się wcale od czasu, kiedy była małą dziewczynką, wciąż niewinne jak dziecko. Jak dziecko, które właśnie narodziło się do życia, gotowe wchłaniać je całym sobą, otwarte na wszystko, co ze sobą niesie, przecież nie po to do życia przyszło, żeby się przed nim zamykać, żeby się przed nim bronić, żeby z nim walczyć jak z wrogiem. O nie, o walce nic nie wiedziało, jak uderzać, jak ranić, tego nigdy nauczyć się nie umiało. Bo do miłości było zrodzone, tylko do niej, do niczego więcej.
Wtedy właśnie kobieta jeszcze głębiej weń weszła, jeszcze mocniej się wtuliła. Im czulej weń wnikała, tym wyraźniej drżenie wyczuć mogła, zrazu leciutkie, coraz mocniejsze, wreszcie płaczem wybuchło. To bezradność tak płakała, to bezradność szukała swojego głosu. Po omacku, w ciemności, tam gdzie nigdy nikt nie zagląda, tam go właśnie znalazła.
Zakurzony był, od długiego nie używania zdrętwiały, jak nogi od klęczenia. Podniosła kobieta głos, w dłoniach swych ogrzała, do piersi przytuliła, do ucha przybliżyła, skargi jego słucha.

 

Nie rozumiem – tak śpiewał – nie-miłości zrozumieć nie mogę.
Tylko jedną, do kochania, tylko jedną znam drogę.
Taką drogę, która biegnie gdzie się światy nie kończą,
taką drogą żyć umiem, w której światy się łączą.
Do dawania-przyjmowania, tylko takie znam ścieżki,
gdy zamknięte, zatrzaśnięte, to tak boli, teraz mówię – ty wierz mi.
Czemu muszę wciąż milczeć, tego pojąć nie mogę,
taką prostą, taką starą, taką jedną znam drogę.

 

Usłyszała kobieta, co było do usłyszenia, uszy miała otwarte, serce miała otwarte, na oścież słuchała, żadnego słowa nie pominęła, każdemu wiarę należną dała. Im dłużej ona słuchała, tym pewniej mówił głos, im mocniej on mówił, tym lepiej go słyszała. Właśnie tak się spotkali.
I wtedy popłynęła krew. Niepowstrzymanym strumieniem, rwącą rzeką, która zabiera wszystko, co stare i bezużyteczne. Kobieta odczuła wielką ulgę. Stanęła nad rzeką krwi i bez chwili wahania wrzuciła do niej swoją starą, zupełnie już niepotrzebną zgodę na milczenie. Z wielką radością, z radosną ulgą patrzyła jak umiera, jak ginie w niepowstrzymanym nurcie dzikiej rzeki, jak odpływa wraz z jej własną, miesięczną krwią.

* * *

I tak nadszedł czas rosnącego Księżyca. Z każdą nocą przybywało światła w ciemności. Z każdym dniem kobieta coraz mocniej czuła, jak coś w niej zaczyna drżeć i dygotać, jak gdyby miało nadejść trzęsienie ziemi.
To gniew się budził.
Z długiego uśpienia, z długiego utajnienia, ze zbyt długiego milczenia. Gniew się budził i nie dawał jej spać, nie pozwalał śnić snów pięknych i jasnych, takich, jakie najbardziej lubiła: nasyconych kolorami, przepełnionych magią, głęboko zanurzonych w morzu śnienia. Teraz nie śniła już, teraz jawnie czuła to, co niegdyś skrycie przez sny się przejawiało. Jawnie teraz mówiło, bez osłony żadnej, bez gry sennej, bez mgły niepotrzebnej.
I tak nadeszły dla kobiety noce jawy, noce bezsenne, zanurzone w ciemności, w której coraz jaśniej świeciła twarz Babki. Pogrążona w Nocy słuchała tego głosu, któremu nakazano milczenie. Kto – pytała siebie samą – kto nakazał, jakim prawem, jaką mocą? O, nie mocą, to prze-mocą! Tak wiele przemocy zaznało to miejsce czułej delikatności tak ufnie otwarte na każdego, tak hojnie obdarowujące miłością. Jak ono przetrwało – nie mogła się nadziwić kobieta – jaką życiodajną mocą się karmiło, skąd siłę brało, skąd tyle miłości wśród nocy tak ciemnej?
Ze źródła – taka odpowiedź dostała, ledwie zapytała, od razu usłyszała te słowa: „Ze Źródła, z nim jestem połączone, z nim od wieków ożenione”. To dlatego – zrozumiała – to dlatego nie-miłości zrozumieć nie możesz. Teraz już wiem! Ze Źródła tylko miłość płynie, jakże by inaczej życie kwitło i rozrastało się, jakże by owoce wydać mogło, gdyby ze źródła trucizna płynęła?
Ledwie słowo „trucizna” wyrzekła, na powrót wielki ciężar w swej piersi poczuła, ten sam, który plecy pochyla i nie pozwala patrzeć w niebo. Przypomniała, jak zatrute są wszystkie strumienie i strugi, wszystkie rzeki małe i duże, wszystkie wody żywe, które zwilżają ciało Matki. Kto tyle trucizny do jej krwiobiegu wsączył, ten nie może jej darzyć miłością, ale i siebie samego kochać nie potrafi, skoro życiodajne źródło niszczy, kamieniem wielkim, głazem najcięższym przygniata, mówić mu głosem własnym zabrania.
Ale kto? Kto zabrania, jaką mocą? Och, nie mocą, wiem – przemocą. Przemocą ten kamień wielki, głaz najcięższy do Jeziora został wrzucony, przemocą zduszony jego głos, jasny i czysty. Wierny.
Nie pozwoliły pytania Kobiecie zasnąć ani snów strasznych, snów o przemocy śnić. Wstała Kobieta, na nogach własnych stanęła, z łóżka ciepłego, z domu bezpiecznego w noc ciemną wyszła. Ale nie, ona nie ciemna, ona już światłem księżycowym na wskroś prześwietlona była, wypełniona obecnością Babki, jak wielka misa, aż się od światła cała przelewała.
Poczuła Kobieta, jak Ziemia drży pod jej stopami, nie pytała, czy to gniew Matki czy córki, nie na cudzych, na swoich własnych nogach stała, więc pytać, co czują nikogo nie musiała. Teraz, kiedy tak mocno o Ziemię się wspierała, gotowa była usłyszeć ten głos, przed którym wzdragała się wcześniej, gotowa spotkać twarzą w twarz z tym, o którym kim jest, dobrze wiedziała. Nie kogo innego, jak jego właśnie kroki śledziła, w swych rozlicznych wędrówkach wiele, wiele czasu straciła, ale nie jedną i nie dwie z jego tajemnic, skrycie przed światem chowanych poznała. Wiele, wiele miał imion, ale wszystkie skłamane, maski, tak dużo ich było, jedną po drugiej zdzierała. Ale on był jak smok wielogłowy, na miejsce każdej zdjętej, wyrastała zaraz nowa, jeszcze bardziej fałszywa.
Ale to było dawno temu, w lesie ciemnym, tym, z którego już wyszła. To było daleko, na górze wysokiej, tej, z której już zeszła. Pułapki, tyle ich zastawił, z każdej o własnych siłach się wydobyła, jedną po drugiej opuszczała, aż do domu drogę znalazła. Pewna była, że ich drogi już nigdy się nie przetną. A jednak!
Ale teraz inaczej rzecz się miała, teraz była w domu , już się jej bezdomność , och, jak straszliwie długa, już się zakończyła. Na własnych nogach stała, stopami czerpała siłę z ciała Matki, z jej brzucha ciepłego, z ciała potężnego. Teraz inaczej rzecz się miała, teraz naga w świetle swej świetlistej Babki stała. Tym, w którym można zobaczyć tajemnice najgłębiej skrywane, w świetle dziennym tak dobrze, tak skutecznie zamaskowane. Oj, umiała Babka rozwinąć to, co zawinięte, jak odsłonić to, co przesłonięte – na to miała sposoby sobie samej tylko wiadome.
Jestem gotowa – tylko tyle rzekła do swej Babki, tylko dwa słowa, a ona od razu je usłyszała, prawdy nie kryła, w jednej chwili przed wnuczką swą prawdę ujawniła.
Starzec, zsiniały z zimna, straszliwie wychudzony, jak gdyby coś go od środka zżerało, a jednocześnie wypasiony, z tak wielkim tłustym brzuszyskiem, że nie byłby w stanie utrzymać go na chudziutkich, pająkowatych nogach, gdyby nie siedział na plecach silnego, młodego mężczyzny, który -co dziwne- zdawał się go zupełnie nie zauważać, całkowicie skupiony na stojącej naprzeciw niego kobiecie, która otwierała właśnie przed nim swoje serce. Mężczyzna chciał uczynić to samo, ale kościste, krogulcze łapy starucha zaciskały się na jego piersi skutecznie odcinając od serca.
„Twardość, twardość, tego od ciebie wymagam! Mężczyzna musi być twardy, słabością pogardzam, słabością się brzydzę, już ja ci słabość zohydzę!
Tak szeptał młodzieńcowi do ucha, taki jad weń sączył, w babcinym świetle wyraźnie było widać, że to trucizna, ale mężczyzna, jak we śnie pogrążony, nic nie widzi, och dlaczego z dumą podnosi głowę, dlaczego pozwala nazwać swoje uczucia słabością? Dlaczego nie słyszy, jak jego serce krzyczy, jak woła o pomoc, jak walczy z żelaznym uściskiem starucha, dlaczego on swemu sercu nie pomaga, dlaczego je samemu sobie zostawia, dlaczego tak straszliwie zdradza?!!!
W księżycowym świetle wyraźnie widać, jak wielką władzę ma staruch nad mężczyzną, jeździ na nim jak chce, a ten gotów jest zrobić wszystko, żeby tylko zasłużyć na pochwałę. Ach, jak rani ten widok serce kobiety, więc przenosi wzrok na jego partnerkę, ale ona jeszcze bardziej zaślepiona, nie widzi nic oprócz swego ukochanego, nieustannie wyjmuje coś ze swego serca, aby dać mężczyźnie, nie rozumie, dlaczego on ciągle głodny, chociaż ona nie ustaje w dawaniu, o, już nawet brzuch otworzyła, skoro serca mu za mało! Nie widzi kobieta, że nic nie dociera do mężczyzny, bo staruch wszystko, co ona daje w mig wyżera, wszystko w siebie wpycha, między jednym a drugim kęsem coś do kobiety szepce, czymś jej pluje do ucha: „Znowu za mało, za mało z siebie dałaś , raz jeszcze zawiodłaś, nie dość mocno kochałaś, za mało, znowu za mało dać z siebie umiałaś!”
Ach, to dlatego ona dawać nie przestaje, chociaż kurczy się i zapada w sobie, maleje, wysycha, wciąż na jednym skupiona. Gdyby się choć na chwilkę zatrzymała, gdyby oprzytomniała, od razu usłyszałaby słowa pogardy, jakie wyciekają z cuchnących ust starucha, usłyszała by je tak wyraźnie, jak kobieta-wnuczka, jak kobieta-córka wyraźnie je słyszy:
„Wykorzystam, wykorzystam, wykorzystam… wykorzystam twoją głupią, naiwną, czującą miękkość, twoje współodczuwanie, żebyś mną się zajmowała, w nieskończoność dawała, dawała, dawała. A ja i tak to zmarnuję, przeżuję, przeżuję, po czym wypluję, wypluję, wypluję. A ty głupia połkniesz me plwociny, tę truciznę, to poczucie winy”.
Ach, jak przegniły i obleśny jest ten głos, aż się całe ciało wnuczki kurczy z obrzydzenia, ale ona pozwala, aby obrzydzenie rozpuściło się w babcinym świetle, po czym zbiera cała swoją odwagę, aby patrzeć, aby patrząc słuchać dalej.
Ciągle ta sama scena, ona już całkiem zjedzona, on już na wszystkie zamki pozamykany, teraz do niego się zwrócił głodny duch, teraz do niego ryczy:
„Raz jeszcze zawiodłeś, nie dość mocno się starałeś, znowu za mało, za mało z siebie dałeś, znowu sobie pobłażałeś, na słabość pozwalałeś”.
Ach, jego też wyjada, karmi się nim, podstępnie wysysa. Tą miękkością, której okazywać mu zabrania, tym się pasie od czego go odcina, ach, jak to sprytnie urządził! Teraz on się robi malutki, przez słowa starca tak okrutnie pomniejszony, ma łzy w oczach, chce, aby ona go teraz we własnych oczach potwierdziła, na powrót powiększyła, ale ona patrzy na płaczącego mężczyznę z pogardą, nagle rozczarowana odwraca się plecami, och, dlaczego robisz to, czego ten duch przemocy cię nauczył, dlaczego wypuszczasz teraz tę truciznę, którą w ciebie tak umiejętnie wsączył?
Dość już ma kobieta tej historii, która na jej oczach się rozgrywa, nie chce patrzeć na to, jak staruch bodzie swego rumaka piętami, do innej, młodszej, pełnej jeszcze świeżych soków, skoro ta już do cna wyssana, zupełnie zużyta, nie warto sobie nią zawracać głowy. Ach, jaki ograny scenariusz, jeszcze tylko ostre pchnięcie na zakończenie, żeby dobrze zabolało:
„Miłość jest wieczna, miłość nie przemija, miłość wszystko pokona, wszystkiemu zaradzi, gdyby ona cię prawdziwie kochała wtedy bez końca, bez końca by dawała…”
„Miłość jest wieczna, nigdy nie przemija, gdyby on prawdziwie kochać potrafił, wtedy ze wszystkim, jak prawdziwy mężczyzna z każdą przeszkodą by sobie poradził, wtedy przenigdy by ciebie nie zdradził.”
„Gdybyś mnie prawdziwie kochała…”, „Gdybyś ty prawdziwie kochać potrafił…” I tak raniąc się nawzajem powtarzają słowa, jak lekcję im zadaną, nie widząc jak brzuch wielkiego nauczyciela trzęsie się ze śmiechu, ogłuszeni bólem nie słyszą jego przepełnionych pogardą słów: „Jak ja to lubię, och, jak ja to lubię, gdy połykasz me plwociny, tę truciznę, to poczucie winy”.
Dość, już dość tej historii w nieskończoność odgrywanej! On i ona: to starzeją się, to młodnieją, zmieniają im się twarze, lecz rekwizyty ciągle te same, czyż ona nigdy się nie skończy, czyż do końca świata będzie powielała siebie samą, ta historia przemocą pisana? Czyżby jednak miało coś się zmienić? Wygląda na to, że kobieta wyciąga wnioski, może otworzyły jej się oczy? Ach nie, ona tylko przechodzi na stronę mężczyzny, też chce być silna, no tak, a staruch hyc… i już jej na plecach siedzi, łapska na piersiach zaciska, od miękkiego odcina… zmiana miejsc, ale role te same, historia nadal się toczy, jak ten duch potrafi się sprytnie rozdwoić, a ciągle niewidzialny. Hej, wy tam, kiedy wreszcie się obudzicie? Z tego snu o słabości i sile, kiedy z niego wyjdziecie? Kiedyż wreszcie swą miłość, tak chętną do dawania, tak zdolną do przyjmowania, kiedy ja odzyskacie? Wystarczy, że na chwilę się przebudzicie, a od razu komu służycie – jasno będziecie widzieli. Tak jak ja teraz widzę przed sobą tego ducha przemocy, który zaprzeczył prawu przemijania, który unieśmiertelnić siebie samego postanowił. Aby się w proch nie rozpaść życiem cudzym musi się karmić… zjadany przez własną nienawiść podstępnie wysysa miłość nie dla siebie przeznaczoną… aby się w proch nie rozpaść do miękkiego swe bezzębne usta przyssał , och już wiem, to on je bezustannie gwałci, to miejsce czułej delikatności, tak ufnie otwarte, to on je nadużywa obrzucając w zamian pogardą i przezywając słabością – za tę zdolność dawania, której sam jest pozbawiony!
Tu zatrzymała się Kobieta, tutaj słowa się wyczerpały. Wraz ze słowami rozpacz się wyczerpała. I wtedy samą siebie, ach, wtedy siebie samą zapytała:

 

Do kogo ja to mówię? Do kogo tak krzyczę?
Do kogo innego, jak nie do siebie samej?
Wszak i mną jest ta kobieta, ten mężczyzna jak mój ukochany,
wszak w tej historii wzrosłam, w niej się wychowałam,
aby stać, tu, gdzie stoję tak długo wędrowałam.
Ani ona, ani on, nikt nie jest oddzielony,
tak jak ona, tak i on, też wrócić chce do domu.
Teraz tutaj stoję, na Ziemi, na ciele Matki,
teraz światłem obmywa mnie miłość mej Babki.
Teraz prawdziwie widzę, bo nie tylko oczami,
już mnie sen o wielkości, już więcej nie omami.
Teraz wyraźnie cię widzę, duchem przemocy jesteś i podzielenia,
nie wykarmiła cię Matka, nie zrodziła Ziemia!

 

Tak, kiedy patrzyło się prosto w światło, nie było najmniejszych wątpliwości, że starzec nigdy nie był dzieckiem, nigdy w jego żyłach nie płynęła żywa krew, ta, którą dostaje się od matki. Nagle wyrwany ze swej historii, jedynej jaką znał, nagle pozbawiony oparcia wisiał w powietrzu, niezdolny dotknąć stopami Ziemi, oddzielony od niej nadmiarem swej wielkości. Dopiero teraz spostrzegł, że jest widziany, że jak na dłoni wnuczce przez Babkę podany. Ach, z jaką nienawiścią do niej się odwrócił, z jaką wściekłością wyrzucał z siebie słowa, byle tylko zagłuszyć ciszę, jak gdyby cisza zabierała mu coś strasznie ważnego, coś, bez czego nie umiał żyć .
To ja, tak to ja ten kamień tu wrzuciłem!– krzyczał, choć nikt, prócz własnej wielkości, nagle zagrożonej nie zmuszał go do krzyku.
To ja, tak to ja! Wodę od ognia, ogień od ziemi nim oddzieliłem. Już dawno podejrzałem z czego czerpiesz swą moc, wiem, z połączenia! A ja moją, a ja swoją biorę z podzielenia! Ha, ha, taka to sprawa ty durna, durna babo, wcale nie zabawa, to życie przegniłe, zgnilizną śmierdzące. To wojna! To walka! Wygrywa w niej ojciec, co dzieci w dupę trzepie, twardą ręką trzyma. Twardość, twardość się liczy, reszta to zgnilizna. Gardzę nią, tak pogardzam, słabością się brzydzę. Mores! Mores być musi, karność i porządek! Stul mordę! Stój w kącie! Nie mówi się, gdy ja mówię! Ja Bogiem jestem, ja Panem nad tobą! Kim zaś ty jesteś? Sobą! Tylko sobą!
Im dłużej krzyczał, tym większy się robił, im dłużej krzyczał, tym głośniej krzyczał, coraz bardziej przekonany do własnych słów wykrzykiwał je sobie do ucha, coraz bardziej nimi zachwycony:
Sobą, tylko sobą! Ha, ha, ha, wielce ważną osobą! Kim ty jesteś? Sobą, tylko sobą!
Prowokuje mnie –olśniło kobietę- abym mu pokazała, kim jestem. Abym wyszła na ubite pole i udowodniła, jak wielka jest moja moc. Abym pokazała, kto z nas dwojga jest silniejszy. Taaak! To jest właśnie to miejsce, w którym moc zamienia się w prze-moc. To tutaj zaczyna się za każdym razem ta historia, w której jesteś panem i władcą. Ale ja właśnie sobą jestem, masz rację, sobą i nikim więcej, ani nikim mniej być nie chcę. Dlatego właśnie niczego nie muszę ci udowadniać. I to – dla odmiany – jest to miejsce, do którego ty nie masz dostępu. Jakie to proste! Najprostsze na świecie! Aby cię unicestwić nie muszę robić nawet jednego kroku, wystarczy, że zostanę tutaj, gdzie jestem.
I stała tak kobieta-wnuczka, kobieta-córka, w jawności stała, nie przesłaniając siebie niczym, ani nie umniejszając, w zgodzie ze sobą stała, w miłości sobie samej podarowanej. Widziała to Babcia Księżyc i głową z zadowoleniem kiwała, bo dobrze z góry widziała, jak z pana wielkiego, boga potężnego wycieka powoli powietrze, jak kurczy się on nagle i zapada w nicość.

* * *

I tak nastał czas malejącego księżyca. Z każdą nocą Noc powracała do siebie samej, z każdym Ziemi obrotem do siebie samej przybliżała. Z każdą nocą rosła cisza, ta właśnie, w której można usłyszeć. Kobieta powoli zbliżała swe ucho do kamienia. Z każdym dniem coraz bliżej była jego chropawej, szorstkiej twardości, z każdą nocą coraz lepiej słyszała. Kiedy noc spotkała się z Nocą, kiedy ciemność powróciła do Ciemności, wtedy usłyszała:

Jestem stary, jestem stary,
jestem bardzo, bardzo stary,
ale ty jesteś starsza.
Jestem zmęczony, jestem zmęczony,
starym, zleżałym zmęczeniem obezwładniony,
ale ty nie odpoczywaj,
nie teraz jeszcze, nie pora.
Skoro mnie odnalazłaś to nie zaniechaj,
skoro umiesz słuchać, to historii wysłuchaj,
historii o dwóch siostrach, nagle podzielonych.
Tak rzekł pan przemocy:
Jedna z was jest lepsza, a druga gorsza,
wybieraj, którą chcesz być!
Żadna nie chciała być tą gorszą, nie kochaną,
żadna tego nie chciała,
ale tylko jedno było miejsce dla wybranej,
dla tej dobrej i kochanej.
Ciasne miejsce i niepewne, nieustannie zagrożone
przez tę drugą, która na nie też czyhała,
w łaski pana wkraść się chciała.
Łaska pańska na pstrym koniu jeździ,
Dzisiaj możesz być wybrana, jutro odrzucona,
nigdy swojego losu nie możesz być pewna –
jak bardzo, och, jak bardzo byś się nie starała.
Twój los nie w twoich już dłoniach, lecz jego,
pana wielkiego, już tylko jemu przynależy
święte prawo wybierania.
Dlaczego więc rzekł te kłamliwe słowa?
Po co zapewniał, że wybór do ciebie należy?
Ha! Żebyś sama była sobie winna,
taka winna, jak właśnie być powinnaś!
Kiedy zostaniesz odrzucona, żebyś dobrze wiedziała,
że to ty zawiodłaś, nie dość mocno kochałaś,
za mało, za mało, znowu za mało się starałaś!
Taka to historia sióstr dobranych do pary:
Tej dobrej i tej złej, tej pięknej i tej brzydkiej,
grubą krechą nakreślona, twardą linią podzielona.
Nie taka niegdyś była,
zanim przyszedł pan przemocy kołem się toczyła,
pieśnią śpiewała na wiele głosów,
lecz żaden nie brzmiał fałszywie, żadnego nie zagłuszał.
Wiele było sióstr, żadna żadnej miejsca nie zabierała,
tyle, ile go dla siebie wzięła, tyle go dla innych miała.
Wiele, wiele było sióstr, żadna nie była do pary,
wiele, wiele sióstr było, w wielkim kręgu stały.
Teraz ty słuchasz, a ja mówię,
ty ucho przyłożyłaś, do niego płyną moje słowa.
Taka to historia kamieniem we mnie stwardniała,
taka to historia sióstr dobranych do pary:
wystarczyło, ze pan jedną z nich pochwalił,
żeby druga od razu poczuła się zganiona,
wystarczyło, ze jedną pomniejszył,
aby druga od razu była wywyższona.
Tak dwie siostry po dwóch brzegach stały,
nie mogły już się spotkać, bo zawsze miedzy nimi
to pytanie: która lepsza? Która z nas gorsza?
Bo dwa tylko, dwa tylko miejsca zostały im dane,
jak dobrze, ach, jak dobrze przez pana dobrane!
Ach, jak długa ta historia we mnie zapisana,
monotonna jak brzęczenie muchy
nic w niej nie mogło zdarzyć się nowego,
raz z lewej jesteś, raz z prawej,
raz po ciemnej stronie, raz po jasnej,
jak tu duszno, jak tu ciasno!
Każda z sióstr po każdej stronie wiele razy już była.
Każda siebie samą, każda swą siostrę
nie raz i nie dwa już zdradziła.
Na zdradzie zbudował pan przemocy swoje panowanie,
nie musiał nad swoimi kobietami z batem stać
same siebie lepiej pilnowały.
Nie ufała już jedna drugiej
podejrzliwości każda się nauczyła,
bo jak tu siostrze zaufać, skoro sobie ufać nie można?
Jak polegać na tej drugiej, skoro pierwsza jest zawodna?
Nie ma miejsca na zaufanie w królestwie przemocy,
na podzieleniu je pan zbudował
zdradą przypieczętował, hej!
Mocny to pan, nie ma nad niego mocarza większego!
Taką ci on twardą historię w kamieniu wykuł,
kamieniem do Jeziora wrzucił,
aby głos, przed którym wielki lęk czuje
nigdy już w niebo nie wzleciał ptakiem o skrzydłach jasnych i mocnych.
aby nie zaśpiewał – jawnie i czysto pieśni, przed którą pan drży ze strachu.
Jawna to pieśń, wcale nie pokrętna,
pradawna to pieśń, w Jeziorze zamknięta.
Kiedy na powrót w niebo wzleci ptakiem radosnym,
ptakiem o skrzydłach białych i mocnych,
wtedy, ach, wtedy skończy się pana przemocy panowanie.
Wszystkie życia moce,
wszystkie siły stare wyjdą ptakowi na spotkanie.
Z dawien dawna są gotowe, z dawien dawna czekają,
na ciebie, kobieto czekają, na twoją gotowość, a ty ciągle w drodze,
kiedy powrócisz – pytają, tak długo już na ciebie, tak długo czekają.

 

Zamilkł nagle kamień. Chociaż niecierpliwie czekała nie usłyszała ani słowa więcej. Widać, co było do usłyszenia, to już usłyszała, przecież serce miała otwarte i uszy miała otwarte, przecież na oścież słuchała – żadnego słowa nie pominęła, każdemu wiarę należną dała.
Skoro wołają, to odpowiem, skoro czekają, to powrócę. Nogi moje w wędrowaniu zaprawione, dusza moja w czekaniu niecierpliwa, nie zwlekając, od razu pójdę. Za bardzo się pospieszyła, o czym dobrze wiedziała, o tym zapomniała. Nie wrzuciła starej, przemocą napisanej historii do Rzeki Krwi, która właśnie prosto w Ciemność płynęła, umrzeć jej nie pozwoliła, ze sobą wzięła, nic wiec dziwnego, że drogę jej zaczarowała.
– Drogo, drogo, gdzie ty prowadzisz?
– Do lasu, do lasu wiecznego. Tam siły stare, tam życia moce, tam na ciebie, na ciebie czekają.
Idzie kobieta, niesie wino, jak jej krew czerwone, niesie owoce, jak jej ciało słodkie, chleb z ziaren złotych upieczony, dary niesie dla tych, co na nią czekają. Na górę wieczną idzie, aby ogień rozpalić, duchy na ucztę sprosić, bo to noc najkrótsza, światłem wypełniona.
Raźnym krokiem idzie, choć już zmierzch zapada, lęku w sercu nie niesie, nie wie, że on biegnie za nią jak cień, ten sam, co w historii przemocą pisanej mieszka. Zapomniała, że siostry dobrane do pary nie chodzą do lasu, kiedy zmierzch zapada, o tej porze nigdy nie chodzą tam same. Ale on, wierny pies, nie zapomniał, czym przez pana był karmiony, pamięta dobrze do czego został przyuczony: nagle za plecy chwyta kobietę, nogi jej pęta, oczy mgłą przesłania, do gardła podchodzi, głosu nie wypuszcza. Przez mgłę widzi kobieta, że ktoś zaczaił się tam, gdzie cień pada, widzi wzrokiem zamglonym, jak w miejscu od nocy ciemniejszym zaczaił się demon najpotężniejszy z potężnych, najgroźniejszy z groźnych. On sam: Gwałciciel, przed którym zawsze jesteś mała. Od zarania historii stoi tam i drogę do świętej góry zagradza, tak stoi, jak przez pana przemocy został postawiony, tak stoi i natrząsa się z jej niemocy, szydzi sobie z kobiety nagle upokorzonej, w jednej chwili do historii przemocą napisanej pomniejszonej. Stoi tam i pilnuje, żeby na powrót się w niej pomieściła, że nie ma poza nią wyjścia, nie ma i nigdy nie będzie, aby jasno zrozumiała.
Jakże by się jednak w starej historii miała pomieścić, skoro do żadnego z dwóch miejsc siostrom przydzielonych od dawna już nie pasowała? Nie starając się być lepszą od siebie samej, nie musiała siebie jako gorszej ocenić, nawet w chwili niemocy, nawet przez lęk spętana, przeciwko sobie samej się nie zwróciła.
Zawróciła z drogi, aby samej sobie gwałtu nie czynić, aby z lękiem na siłę nie walczyć. Z miłości do siebie samej, z niezgody na przemoc – tak właśnie uczyniła. Czuła, że nie przemocą wyjdzie z historii przemocą napisanej, że inaczej się z niej wychodzi. Ale jak? Tego jeszcze jasno nie widziała.

* * *

I znowu nadszedł czas rosnącego księżyca. Z każdą nocą przybywało światła w ciemności, z każdym dniem kobieta do tego, co ją woła coraz bardziej się przybliżała. Nie po to historia w kamieniu zaklęta mnie zawołała, aby mnie schwytać i w sobie samej zamknąć. Na pomoc, na pomoc mnie zawołała, dlatego jasno muszę teraz widzieć wszystkie miejsca, na które pada jej cień – tak do siebie samej mówiła, a mówiąc, tak jasno, jak tylko w świetle widzieć można – widziała. Bo tylko w świetle cień zobaczyć można, nie inaczej, tylko tak. Demon najpotężniejszy z potężnych, najgroźniejszy z groźnych, w świetle widziany był tylko tym, czym był: starym wspomnieniem, we wspólnej pamięci zapisanym przerażeniem. Tylko tym był, niczym więcej.
Takim go sobie pokazując, nie pozwalała kobieta, aby kropelka goryczy rzeką się w jej sercu rozlała. Tak do siebie mówiąc, nie pozwalała, aby ziarenko zniechęcenia krzakiem kolczastym, ostro kłującym, bez potrzeby raniącym w niej się rozrosło. To światło miało rosnąć, bo to był jego czas. Do niego rosła kobieta i tak rosnąc – wraz z ciemnością malała.

Zmaleje, zmaleje, gdy tanie zdrożeje,
gdy nieme zaśpiewa, powróci do drzewa,
do soku, do liści, korzeniem uiści
zapłatę potrzebna, by mogła być biedną,
golutką, głupiutką – dziewczynką malutką

– taka piosenka jej się nuciła, taka stara piosenka przypominała, której nauczyła ją fontanna, co ze źródła tryska, och, jak to już dawno było, kiedy ją w darze dostała i do Narzeczonej-Wdowy zaniosła… Wtedy jeszcze dziewczynką małą wędrowała, nie musiała niczego rozwiązywać, niczego uzdrawiać – tylko wędrowała, wędrowała, wędrowała… tam, gdzie jej dziewczynkowa ciekawość otwierała drzwi – tam wchodziła, kogo spotkała, przy tym się zatrzymywała i pytała, pytała, pytała…
Czemuż by teraz zmaleć na powrót nie miała, teraz, kiedy oddała swą wielkość, kiedy ze snu o słabości i sile na dobre już wyszła? Teraz tak łatwo, tak leciutko się malało. Ach, to dlatego, że to, co było tanie nagle na wartości zyskało, miałaś rację fontanno, dawanie, miłości otwieranie na powrót zdrożało. A zdrożeje jeszcze bardziej, jeszcze bardziej w cenę urośnie, aż ludzie znowu odkryją, że nic cenniejszego od swej mocy dawania i przyjmowania, nic większego nie mieli i mieć nie będą. Tak się niechybnie stanie, niech no tylko nieme zaśpiewa, ach fontanno, ty już dawno o tym wiedziałaś, o tym, do czego ja tak długo wędrować musiałam!
Zapłakała kobieta z radości, że do własnej piosenki dorosła, że do daru swojego zmalała. Teraz będzie mogła powrócić do swego ukochanego drzewa, do soku, do liści, tak powrócić, jak to już dawno, na samym początku swej podróży prze-widziała. Nie broniła kobieta łzom płynąć, sama nawet nie widziała, jak kropelka goryczy ze łzą pierwszą wypłynęła, ziarenko zniechęcenia na drugą nie czekało, bo już dawno wraz z nurtem piosenki popłynęło do morza sinego, do morza wielkiego, do którego wszystko, co płynąć potrafi w końcu powraca.
Ona też płynęła, tak jak piosenka ją niosła, a płynąc malała, nieustannie się zmniejszała, aż dopłynęła do morza wielkiego, do życia bez-granicznego i kropelką małą weń wpadła. I wtedy usłyszała to, czego wcześniej, kiedy była dużą kobietą usłyszeć nie mogła. Usłyszała głos morza, jego odwieczną pieśń, tę która siebie samą śpiewa, w wodzie, jak w morzu zanurzona, nie kończącą się, siebie samą stwarzającą pieśń:

Jak długo początek jest wiecznym początkiem
tak długo nie ustaje moje falowanie
rytm, rytmu początek, rytmu nawracanie
jeszcze raz, pierwszy raz, jeszcze raz zaczynanie.
rytm, rytmu początek, rytmu nawracanie
jeszcze raz, pierwszy raz, jeszcze raz zaczynanie
rytm, rytmu początek….

Wyrzuciło morze kropelkę na brzeg, aby kobietą się zaczęła, aby kobietą rosła i kobietą malała, aby kobietą odchodziła i kobietą powracała. Poszła kobieta przed siebie, wciąż przed siebie, tak idąc rosła, z każdym krokiem zwiększała, tak idąc czuła jak morze bezkresne, morze ogromne wraz z nią idzie, w niej szumi, w niej falami dzikimi o brzeg uderza, w niej rytm wystukuje, w niej rytmem powraca, jeszcze raz, pierwszy raz, jeszcze raz pieśń odwieczną zaczyna, jeszcze raz pieśń bezkresną śpiewa.
Jeszcze raz, pierwszy raz, jeszcze raz przyszła kobieta do lasu wiecznego, do lasu zielonego, pięknie się przed nim pokłoniła i o prawdę prosi. A on od razu mówi, prosić się nie daje, mówi głosem swym mocnym, co z ziemi wyrasta i do nieba rośnie. A ona słyszy wyraźnie to, czego przedtem usłyszeć nie mogła, kiedy taka pomniejszona, kiedy taka zmalała doń przychodziła:

Póki będzie moc życia, póty będę żywy
dokąd korzenie nie uschną, dotąd będzie pień
mocna oś, z ziemi prosto do nieba
takie jest prawo mocy światła
najstarsze prawo, nie ma nic starszego
z korzenia pniem, z pnia konarami
z tych gałęziami, gałązeczkami, listkiem zielonym
tak miłość się pomnaża, tak sama rozrasta
tak światło – z miłością lgnie do światła.

A światło rosło, bo był to czas rosnącego światła. A kobieta wzrastała, bo był to czas jej wzrastania. I tak wzrastając nieuchronnie zbliżała się do pełni.

Pełni, moja pełni, jak mam cię świętować?
Pełni, moja pełni, jak mam cię świętować?
Może cię roztańczyć, może cię rozkochać, rozkochać…

Taka pieśń się przypominała, taka pieśń, którą śpiewała z siostrami w czas pełni, kiedy razem z nimi w Kręgu Prawdy stała. I choć wiele, wiele było sióstr, to żadna nie była do pary, tak właśnie było, kiedy razem w kręgu stały. Ziarna popękały, owoc już dojrzały – tak pieśń się rozwijała, tak jak umiała, tak sama dalej śpiewała – jak księżyc na niebie rośnie chleb na drogę, na drogę…
Drogo, drogo, wiem już gdzie mnie prowadzisz. Do domu, do domu wspólnego, tam wracam, gdzie siostry mnie wołają, przecież to czas pełni, więc w Kręgu się zebrały, już tylko na mnie, na mnie jedną czekają.
I tak droga do sióstr dobiegła, siostrami się dopełniła, a dopełniwszy tam, gdzie czeka Jezioro, tam zaprowadziła. Tam siostry w kręgu stanęły, tam dłonie sobie podały, aby objąć Jezioro tak, jak matka dziecko obejmuje, z każdej strony jednakowo czule. I tak stojąc dziwiły się i tak stojąc pytały: dlaczego głaz wielki, dlaczego kamień twardy obejmować mamy? Dlaczego lód taki zimny gorącym oddechem mamy ożywiać, ogniem, co w brzuchu płonie ogrzewać? A kobieta – ta, która długo wędrowała – tak swym siostrom odrzekła: o to was tylko proszę, abyście poczuły, jak nasza miłość od przemocy skamieniała, o to was proszę, abyście przyjęły historię, co kamieniem stwardniała, kamieniem Jezioro wypełniła i jego głos, ten, co ze źródła płynie kamieniem przydusiła.
I kiedy one usłyszeć, co było do usłyszenia, kiedy już były gotowe, kiedy uszy miały otwarte i serca miały otwarte, kiedy na oścież słuchały, wtedy kamień…, ach, wtedy on już mówić nie mógł, do tak wielkiego ognia, do tak bliskiej bliskości, do tak szczerej miłości nie był przyzwyczajony. Jak lód się w niej rozpuszczał, ze łzami spływał, ze łzami, co ledwie w ziemię wsiąkały, od razu całą gorycz traciły, od ciała Matki jak miód się słodziły… Wreszcie wolne, ach, w końcu uwolnione do źródła płynęły, do domu powracały!
Kiedy już wszystkie spłyną, wtedy na powrót Jeziorem się spotkają, Jeziorem uradują, Jeziorem zatańczą i Jeziorem zaśpiewają. W głębi Ziemi się gromadzą, w ciele Matki, tam na ciebie siostro czekają, na twoją gotowość, a ty ciągle w drodze, kiedy powrócisz pytają, jeszcze tylko na ciebie, na ciebie czekają…

 

Email this to someoneTweet about this on TwitterShare on Facebook0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *